niedziela, 30 grudnia 2007

W klawisze dmuchani

   „Dzień Świra” Marka Koterskiego to film dobry na wszystko, a przynajmniej na wiele rodzimych sytuacji społecznych. Przekonuję się o tym od pięciu lat, gdy zawsze i nieuchronnie pojawia się gdzieś w tle lub ponad ulicznymi zdarzeniami, w których uczestniczę. Przychodzi nagle cytatem, sceną, i działa jak środek przeciwbólowy na absurd tutejszych realiów.

   Cóż dziwnego, skoro świat Adasia Miauczyńskiego jawi się jako kąsający stugłowy smok, a każda z głów ma inną gębę bliźniego i nieustannie któraś z nich uprzykrza bohaterowi życie. Chociaż niektóre paszcze zdają się być całkiem nieszkodliwe i nawet niepozbawione uroku. Pamiętacie muzyka z akordeonem, który przerywa Adasiowi popołudniową drzemkę? Zjawia się pod oknem Miauczyńskiego i wycina skoczną melodyjkę. Wściekły Adaś wymachuje rękami z okna i pyta retorycznie, czy przypadkiem muzykowi nie wydaje się, że jest na Pradze zaraz po wojnie, skoro zamierza zaiwaniać tu zakazane piosenki? Potem równie retorycznie bohater pyta, czy muzyk nie przespał pod lodem pół wieku. A gdy akordeonista pozostaje wierny swojej robocie i nie daje się przekonać, że „do dupy z takim graniem”, zdesperowany Adaś chwyta za kij od mopa z okrzykiem „idź pan, bo w dupę panu strzelę!”. Ten środek przymusu bezpośredniego ostatecznie pozwala odnieść tryumf nad ludową sztuką miejską, choć spokoju biedny polonista już nie odzyska, przynajmniej bez relanium.

O tak, miejscy muzycy, którym się wydaje, że umilają życie za drobne datki nie należą do rzadkości, choć pięć lat dzieli nas od daty powstania dzieła Koterskiego. A grajkowie i tak dają o sobie znać, jakby rzeczywiście przeleżeli pod lodem kilka dekad i nie zauważyli płyt CD powszechnie przecież dostępnych, nie widzieli słuchawek sączących muzykę z odtwarzaczy mp3 i jakby całkiem nie słyszeli o wieżach stereo. Oni nawet nie zauważyli kiedy zniknęły czarne płyty winylowe i kiedy wiatr porwał kilometry taśm z nieśmiertelnych, zdawałoby się, kaset Gorzowa. Na przekór zmianom cywilizacyjnym wiosną pojawiają się również na moim osiedlu w liczbie czterech lub pięciu i żeby skuteczniej i szybciej wymusić datki mają bęben, gitarę i klarnet, a nawet gryzące czerwienią pompony na czerwonych czapkach. Na szczęście mieszkańcy, zamknięci za najnowszą, szczelną, plastikową stolarką okienną, nauczyli się na tyle skutecznie ignorować ich obecność, że grajkowie rezygnują z zarobku i często przenoszą się na pobliskie targowisko.

   Dziś jednak przypomniała mi się scena z filmu Koterskiego z innego powodu. W trakcie zakupów na pobliskim zielonym rynku obserwowałem grupę ... jakby to powiedzieć, żeby na rasistę nie wyjść? Oliwkowolicych? E ciemniejszą skórę mieli. No dobrze, kobiety tej nacji, z dzieckiem przewieszonym na ramieniu dla wzmocnienia hojności Polaków, zawodzą zwykle, okaleczonym po polsku, wołaniem „daaaaaaj pani grosz..... daaaaj pani na mleko” swojsko nazywane są tu per „ te Rumuny p...”. No więc panowie, których widziałem pewnie od tychże pań pochodzą. Było ich czterech. Jeden szedł z przodu i torował drogę przez tłum kupujących zafoliowane pały ogórków, pomidory pędzone na hiszpańskiej chemii oraz petardy i kaszubskie mleko w butelkach pet. Ale za ciemnolicym, torującym drogę, podążał zaiwaniacz harmonista, fałszował słynną Kalinkę, którą sam sobie zagłuszał klapaniem obluzowanych klawiszy instrumentu. Za nimi zaś podążali dwaj ubezpieczyciele sztuki ludowej, o tej samej cerze i kruczoczarnych włosach, z dziwnie wpuszczonymi w kieszenie rękami, w których trzymali coś... nie były to może kolty, ale nie dam głowy, że nie kosy sprężynowe.

   Wiecie jacy byli skuteczni w zarabianiu na wycinaniu muzyczki? Bądźcie spokojni, to nie to. Gust kupujących na targowisku wcale tak nisko nie upadł, żeby wyskakiwać z kaski na odgłos fałszywych dźwięków. Bo to nie kupujący byli zainteresowani płaceniem. Grajków opłacali sprzedający pietruszkę, szampony, wołowinę i zimne ognie. I to płacili bynajmniej nie z zachwytu i w uznaniu kunsztu, tylko, żeby artyści już sobie poszli, bo nie słychać, czy klient prosi o dwa szponderki, litr płynu persil do kolorów czy o płyn do spryskiwaczy i osełkę masła. Tak czy owak sprzedawcy płacili za odzyskanie uskakujących na boki, spłoszonych klientów i za odzyskanie względnej ciszy, wolnej bynajmniej od głośnych, fałszywych tonów.

   Obserwowałem ruchy grajka z obstawą i boleśnie pozazdrościłem zaradności oraz pomysłu na biznes! Jakiej pokrętnej logiki potrzeba i nieziemskiej inicjatywy, żeby zarobić kasę na tym, że się przestanie pracować? Czy znacie chociaż jeszcze jeden taki zawód, szanowni czytelnicy, w sferze kultury przynajmniej? U większości artystów ten manewr nie przejdzie. Żeby nie słuchać Dody wystarczy nie kupić biletu na koncert albo przełączyć pilotem telewizor, zatem bez kosztów i zysku dla gwiazdy. Żeby nie dać zarobić Grocholli i Wiśniewskiemu wystarczy nie wchodzić do fryzjera, solarium i kosmetyczki, no i może do księgarni. Czyli też z oszczędnością kasy. A tym tu trzeba zapłacić, żeby nie tworzyli sztuki, poszli sobie dalej, choć to nie gwarantuje przecież, że nie wrócą zaraz po nowy haracz. Oj nie wiem, czy w tym przypadku Adasiowi Miauczyńskiemu wystarczyłby kij od mopa.

1 komentarz:

  1. świetny post. Wielokrotnie takich grajków mijalam ale nigdy nie zauważyłam tego o czym piszesz... Przypomnieli mi sie cyganie przed kosciołami grający młodej parze, aż wreszcie zniecierpliwiony młody wysupła banknocik z kieszeni.Myślę że na podobnej zasadzie działają żebracy kręcący się po restauracji i z uporem maniaka wracajacy do stolika od którego wrócili z pustymi rękoma... Moze to jest jakis sposób na życie? Ja w swoim bliskim otoczeniu mam osobe, której chętnie bym zaplaciła, żeby sie nie odzywała. Dla swietego spokoju. Tylko na ile wycenić kilo spokoju???

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF