wtorek, 16 października 2007

Nie wszystko będzie dobrze

Napisanie dobrej powieści religijnej, z akcją rozegraną w naszym czasie, nie jest zadaniem łatwym. Zmuszałoby pisarza do nie lada ekwilibrystyki i balansowania pomiędzy kiczowatym kazaniem o wartościach z wiary płynących, a pretensjonalnym banałem z morałem w tle. Trudno byłoby uciec choćby od patosu wiary pojętej jako dar od Boga albo patosu płynącego z żarliwego nawrócenia poprzez wielki upadek człowieka.

   Podobnie może być z filmem. Trudno pokazać historię wiarygodną, a przy tym zmuszającą do refleksji, mądrą, gdy reżyser i scenarzysta chce mówić o sile wiary w czasie panowania skostniałych hierarchicznych struktur kościelnych, tu, gdzie dominuje podział na posłusznych wiernych i duchownych predestynowanych do mądrości religijnej i duchowego przywództwa. Dodatkową trudność stwarzają zapewne pokraczne hybrydy religijności, o jakich stale donoszą media. Kreują one najchętniej wizerunek Polaka-katola, małostkowego, zapieczonego w złości do świata, niewykształconego i uprzedzonego do wszelkiej inności, za to oddającego się z lubością obrzędom, pustym rytuałom czyli pobożnego odpustowo.

    Może dlatego jedynie nieliczni artyści porywają się na dosyć karkołomne przedsięwzięcie i chcą mówić o budowaniu wiary w czasie zmagania laicyzacji z obrzędowością. A jednak niektórym twórcom takie przedsięwzięcia wychodzą na zdrowie. Dziś mam tu na myśli film Tomasza Wiszniewskiego „Wszystko będzie dobrze”.

   Gdy w serwisach internetowych i w mediach papierowych czyta się streszczenia fabuły filmu, nie wypada on korzystnie, a przedstawiona historia brzmi mało wiarygodnie. Oto 12 letni Paweł, mieszkający w małej nadmorskiej miejscowości opiekuje się matką chorą na raka i niepełnosprawnym bratem. Zdeterminowany sytuacją postanawia ruszyć do Częstochowy z prośbą o cud uzdrowienia najbliższej osoby. Ponieważ jest dobrze zapowiadającym się sportowcem, chce przebiec ten dystans. Towarzyszy mu Andrzej, nauczyciel wychowania fizycznego i trener chłopca. Z jednej strony czuje się odpowiedzialny za jego bezpieczeństwo, a z drugiej być może wierzy, że ta pielgrzymka pozwoli mu pokonać alkoholizm, do którego chyba nie chce przyznać się nawet przed sobą.

   Brakuje w tym streszczeniu tylko happy endu, którego na szczęście w filmie nie ma. I być może największym atutem tego obrazu jest to, co da się streścić powiedzeniem „prowadził ślepy kulawego”. Kiedy widzimy Pawła ze złożonymi rękami w pustym kościele, pobożnie i żarliwie rozmodlonego przed figurką Najświętszej Panienki, jesteśmy poruszeni do głębi i gotowi wpisać go w schemat natchnionego i ufnego ministranta, którym w rzeczywistości też jest. A przecież z minuty na minutę przekonujemy się, że jego wiara nie ma, czy wręcz nie może mieć, zakorzenienia w krótkim ale treściwym doświadczeniu życia. W domu bieda aż jęczy po kątach, cierpiąca matka nie daje chwili spokoju, przeklina i złorzeczy, nie stać jej na wylewność i czułość wobec dzieci. Ponadto przysięgała pójść na kolanach do Częstochowy, gdy ojciec chłopca zapije się na śmierć i słowa nie dotrzymała, choć wątpliwy cud miał miejsce. Paweł nie może mieć oparcia w Piotrze, gdyż ten sam potrzebuje opieki ze względu na stopień upośledzenia. Andrzej za bardzo przypomina Pawłowi ojca, na którego nie można było liczyć, który nie pogłaszcze po głowie, bo wiecznie jest pijany i nie da wsparcia. Zrozumiałe zatem, że Paweł nie jest świętym młodziankiem. W takich realiach nie ma prawa nim być. Toteż z braku środków kradnie buty ze szkolnego magazynku, bo musi mieć w czym biec po cud. Po drodze zaś kradnie batony, bo jest głodny.

   Andrzej gani wychowanka, ale czy ma prawo? Może chciałby bronić pewnych wartości, ale jako alkoholik zmagający się z własną chorobą, trwoni ostatnie pieniądze na piwo i zapija się w zdezelowanym aucie, którym podąża za chłopcem, w którym też obaj odpoczywają, leczą urazy biegnącego i wzajemnie się podtrzymują na duchu. Ale Andrzej w pomocy idzie dalej. Gdy samochód się zepsuje kupi za zegarek stary rower i dalej będą pokonywać dystans podejrzanymi obrzeżami Polski C, do której nie zajrzał jeszcze nasz wielki sukces gospodarczy. Andrzej potrafi też zachęcić Annę pracującą w telewizji, do nakręcenia reportażu o wyczynie Pawła. I tak rodzi się namiastka cudu, bo rozgłos medialny przyczynia się do zgromadzenia środków na operację chorej matki. Operacji nieskutecznej, zakończonej niepowodzeniem, a więc cudu nie będzie.

   Zatem nie wszystko będzie dobrze, chciałoby się zagrać na ironii tytułu. I żeby tak było napracowali się wyraźnie twórcy scenariusza, a jest ich aż trzech: Rafał Szamburski, Tomasz Wiszniewski i Robert Brutter. Ich zmaganie zakończyło się sukcesem, bo tworząc piękny film drogi nie utonęli w kiczu religijnym, a podkreślili wartość wiary budującej relacje między ludźmi. Matka Pawła widząc syna w telewizji uświadamia sobie czym jest jego miłość i buduje nadzieję na wyzdrowienie. Spowiada się i zaczyna czytać Pismo, bo od księdza dowiaduje się, że tam jest napisane o takim biegu. Nie może ocalić ciała, ale ocala nadzieję w wierze. Może tak dokonał się ten rzeczywisty cud, po który Paweł biegnie? Piotr, przełamuje niedorozwój, zdobywa się na wyczyn i osobiście idzie prosić dyrektora szkoły o przełożenie egzaminów poprawkowych brata. A Andrzej? On przecież jakby chciał pozostawać jedynie świadkiem i towarzyszem drogi, nie rości pretensji i nie domaga się cudu dla siebie, ale walczy i to siłami, na które nie zdobyłby się pozostając i chlejąc dalej w miasteczku. Widzi klęskę Pawła i bezsens jego zmagań w wierze, zaczyna pić od nowa, ale odnaleziony w stanie zamroczenia przez Pawła i Piotra, przeniesiony do ich rodzinnego domu, ma w nim pozostać mimo swojej choroby, a może ze względu na swoją chorobę. Tak jak opiekowali się matką, tak teraz roztoczą opiekę nad kolejnym pijakiem, który nie traci dla nich nic z człowieczeństwa.

   Cud po który biegł Paweł z pewnością miał wyglądać inaczej. Ale widz nie może liczyć na dobry obrót rojeń chłopca, czekającego trzy dni z zegarkiem w ręku. Na zmartwychwstanie matki nie ma tu miejsca. Wiara to nie gusła, wiara nie ma nic z mocy zaklęcia. Wiara nie chce mieć nic z dotyku czarodziejskiej różdżki. Jest jednak źródłem mocy, która pozwala iść przez życie mimo kolejnych kłód rzucanych (przez fatum, los, dramat egzystencji?) raz pod nogi, a innym razem na plecy idącego. Jednak kroczyć z wiarą, to w tym wypadku iść pod górę z przekonaniem, że wszystko to czemuś służy, więc pozwala się podnosić i nie oglądać wstecz. I takiej wiary chyba nie da się przenieść w rytuale i obrządku kolejnych nabożeństw. Taka wiara jest łaską i darem Bożym, na szczęście nie krzywdzącym wolności wyborów dokonywanych przez obdarowanego. Taka wiara nie jest nachalna i nie grzeszy przymusem, jest raczej skazana na stałe wątpienie o słuszności podejmowanych decyzji. Ale bez wątpienia wzrusza i porusza najczulsze struny człowieczeństwa. Szkoda, że tak niewielu chętnych chce dać sobie szanse na poruszenie tych strun.

   Obraz Wiszniewskiego wszedł na ekrany naszych kin 5 października. Zwiastuny licznie pojawiły się w sieci, reklamy w telewizji poprzedzały premierowe projekcje, najważniejsze gazety puściły pozytywne recenzje filmu. W tym też dniu postanowiłem udać się do gdańskiego Kinoplexu, a żona, z obawy przed tłumami widzów, zamówiła telefonicznie bilety. Kpiłem sobie z jej zapobiegliwości, wszak to polski film, dosyć ambitny, więc kto miałby stanąć tłumem przed kasą w kraju fanów Wojewódzkiego i Dody? Ale w duchu i po cichu życzyłem sobie przecież tych tłumów. Wchodziliśmy na salę już w czasie reklam, a naszym oczom ukazało się 8 sylwetek widzów pogrążonych w mroku, oczekujących na seans. Tu też cudu nie było.

2 komentarze:

  1. nie wiem jak to napisać, ale marzyłby mi się taki spowiednik, który wytłumaczyłby mi niektóre wątpliwości na temat wiary jak Ty.Bardzo ciepły tekst, dla mnie inny niz pozostałe, bo traktuje o rzeczach trudnych, wielkich, które zwykle są przez ludzi omijane. Mało osób mówi na temat wiary.Post przeniósł mnie na chwilę "piętro wyżej" - tam, gdzie na codzień nie mam czasu wstąpić. Brawo

    OdpowiedzUsuń
  2. No i doczekałam się choć już traciłam nadzieje, że do naszego kina trafi ten film.
    Wyczytałam w lokalnym tygodniku - grają tylko przez dwa dni, na dwudziestą. Wybrałam się więc wczoraj, oczywiście na sali pięć osób ale wcale mnie to nie zmartwiało przynajmniej w kinie cisza i spokój bedzie-pomyslałam. Udało mi się nawet męża wyciągnąć i to dopiero był cud.
    Film robi wrażenie, doskonała kreacja Adama Westraka w roli Pawła- porusza. Chłopiec dokunuje nielada wyczynu dobiega do Częstochowy tak jak się umawiał z Matką Bożą lecz za późno, jego mama juz nie żyła zmarła podczas operacji. Modląc się przed świętym obrazem wini siebie, że mógł wybiec wcześnie. I tu już rytczałam jak bóbr.Pielgrzymka nie uratowała mamy Pawła więc cudu nie było lecz w Pawle nastapiła duża zmiana.
    Piotrek opóźniony w rozwoju brat Pawła mówi w pewnym momencie, że należy sprawy wziąć w swoje ręce" Matka Boża ju nam nie pomoże".
    Jest to film o przyjażni, miości i wskazuje przy tym
    istotne wartości w życiu.
    Film kończy scena podczas, której Paweł, Piotrek i Andrzej siedząc na ławce przed ich domem spoglądają w niebo. O czym myślą nie wiemy.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF