Minęły dekady i czart mnie podkusił. Zawiesiłem w pamięci wędki i wilgotny zapach mazurskich jezior, by kopsnąć się - może nie zaraz w poniewierane stadnym laczkiem Tatry - ale delikatnie, z nadzieją na milczące towarzystwo Liczyrzepy (gdzieś ostatnio przeczytałem, że to dosyć obraźliwy przydomek Karkonosza). Uprzedzę pytanie: to nie Karpacz, a Szklarska Poręba i tak: Szrenica zaliczona! Poprzedzona oczywiście długą kolejką po kask przed opłaconym słono wejściem pod Kamieńczyk. Cierpliwie ustałem w rozlicznym towarzystwie bratnich Pepów, których z racji kursu euro więcej tu niż rodaków. Ci ostatni zaś przyprawiali o dumę, snując za plecami orędzie ku czci wczorajszego ochlaju, po czym przerzucali się nazwami browaru, który czeka ich dziś.
O tempora! O mores! Odpaliła mi się wyuczona dawniej maksyma, gdy już kilkaset metrów wyżej zażyczono od nas kolejnej opłaty. Tym razem za deptanie Karkonoskiego Parku Narodowego. Ale nie ma co utyskiwać, innej drogi na szczyt nie było, a płacimy swoim, za własne obywatelstwo, za piękno rodzimej krainy, no i haracz to jednak płacony ojczyźnie, z nadzieją na pohybel rządzącym jej upadkiem. Ostatecznie pies trącał piękny widok ze Szrenicy, poprzedzony marszem w ludnym peletonie, z trzydziestostopniowym upałem w tle, który z pewnością bardziej zapamiętam niż panoramę gór. W każdym razie mijane atrakcje nie dodały depresyjnej paskudzie we mnie ani pożywki piękna, ani miłości do gór. Raz jeszcze wyszło, że czułością pałam – co najwyżej – do niskopiennej Szwajcarii Kaszubskiej.
I w drodze do tegoż przybytku natknąłem się na gablotę z atrakcjami Szklarskiej Poręby, a wśród nich dom malarza Wlastimila Hofmana. Olśnienie! No tak, przecież tu żył i ostatecznie umarł uczeń Jacka Malczewskiego, Jana Stanisławskiego i Leona Wyczółkowskiego, którego malarstwo symboliczne do końca życia artysty niosło w sobie młodopolskie smaczki. Jeden z tych, dla których malowanie było „służbą Bożą”, a tak chętnie zderzał na płótnie antyk ze świątkami ludowymi. Postaci z jego obrazów łączyły pospolitość z wzniosłością, hardość ducha z prostotą, trud codzienności z odpustową nieco świętością zwykłego dnia.
Natychmiast wrzuciłem mapę na ekran, żeby zobaczyć, jak daleko znajduję się od jego domu. Niestety, zapał zgasł bardzo szybko. Okazało się, że od dłuższego czasu trwa tam remont i można obejrzeć jedynie fragment pracowni Hofmana w letnim domu noblisty Hauptmanna, gdzie aktualnie funkcjonuje oddział miejskiego muzeum. Nawigacja przeprowadziła mnie takimi uliczkami Szklarskiej Poręby, że co kilkanaście metrów dziękowałem Bozi za brak aut jadących z naprzeciwka. W końcu znalazłem się przy bramie miejskiego cmentarza, gdzie tkwił wyraźny wskaźnik: „do grobu Wlastimila Hofmana". Ale tę wizytę odłożyliśmy sobie na później.
W budynku było pusto. Pracownik muzeum, może z nudów, a może widząc naszą radość spotkania z obrazami Hofmana, opowiadał o dziecięcej modelce żyjącej do dziś, którą żona malarza karmiła poziomkami, żeby ta usiedziała w jednej pozycji, ale mistrz i tak zżymał się pokrzykując: „nie ruszaj mi się teraz!”. Tymczasem zdziwiona mała modelka nie miała pojęcia jak ma jeść poziomki od miłej pani i jednocześnie się nie ruszać?
Gdy stałem przed autoportretami malarza, dotarła do uszu inna anegdota. Na zamówienie pobliskiej parafii Bożego Ciała, artysta malował obraz do ołtarza głównego: Chrystus z hostią, a w tle widok na Szrenicę. Gdy odsłonięto dzieło, okazało się, że model pozujący do portretu Zbawiciela jest powszechnie znany w okolicy, jako niewybredny degustator trunków. Pobożne parafianki szybko podniosły larum, że do pijaka, to one modlić się nie myślą. Tym samym Hofman, z braku wyjścia, musiał użyczyć swojej twarzy i dziś modlący się nabożnie zerkają w jego oblicze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz