poniedziałek, 11 września 2023

Smaki lata

Wrzesień. Koniec letniej mordęgi, choć upał nie odpuszcza. Dobrze być już w domu, w bliskości książek, jazzu i miękkiej klawiatury. Uwaga! Teraz narażę się narodowi hurmą rozdeptującemu kamieniste szlaki: Nie jestem fanem gór! Na samą myśl coś mnie od nich odpycha, już na starcie, zwykle przeczuciem daremnego zmęczenia. Ale przełamałem się, choć nie lubię mieć pod górkę bez powodu.
Minęły dekady i czart mnie podkusił. Zawiesiłem w pamięci wędki i wilgotny zapach mazurskich jezior, by kopsnąć się - może nie zaraz w poniewierane stadnym laczkiem Tatry - ale  delikatnie, z nadzieją na milczące towarzystwo Liczyrzepy (gdzieś ostatnio przeczytałem, że to dosyć obraźliwy przydomek Karkonosza). Uprzedzę pytanie: to nie Karpacz, a Szklarska Poręba i tak: Szrenica zaliczona! Poprzedzona oczywiście długą kolejką po kask przed opłaconym słono wejściem pod Kamieńczyk. Cierpliwie ustałem w rozlicznym towarzystwie bratnich Pepów, których z racji kursu euro więcej tu niż rodaków. Ci ostatni zaś przyprawiali o dumę, snując za plecami orędzie ku czci wczorajszego ochlaju, po czym przerzucali się nazwami browaru, który czeka ich dziś. 
O tempora! O mores! Odpaliła mi się wyuczona dawniej maksyma, gdy już kilkaset metrów wyżej zażyczono od nas kolejnej opłaty. Tym razem za deptanie Karkonoskiego Parku Narodowego. Ale nie ma co utyskiwać, innej drogi na szczyt nie było, a płacimy swoim, za własne obywatelstwo, za piękno rodzimej krainy, no i haracz to jednak płacony ojczyźnie, z nadzieją na pohybel rządzącym jej upadkiem. Ostatecznie pies trącał piękny widok ze Szrenicy, poprzedzony marszem w ludnym peletonie, z trzydziestostopniowym upałem w tle, który z pewnością bardziej zapamiętam niż panoramę gór. W każdym razie mijane atrakcje nie dodały depresyjnej paskudzie we mnie ani pożywki piękna, ani miłości do gór. Raz jeszcze wyszło, że czułością pałam – co najwyżej – do niskopiennej Szwajcarii Kaszubskiej. 

Do sprawności turysty postanowiliśmy dołożyć także wodospad Szklarki. Żeby uniknąć słońca i tłumu, a przy okazji pogibać ciało biurwy, postanowiliśmy zaatakować obiekt niejako od tyłu, od ul. 3 Maja. Tu rzeczywiście wisiała w upale cisza, a korzenie wysuszonego lasu nie ułatwiały wędrowania ubitym szlakiem. Obok szemrała rzeka w malowniczym korycie i bił od niech rześki chłodek, aż tu nagle, pomiędzy pniami, zamajaczyła zielonowłosa córa cerbera, wyrodna wnuczka Rzepióra z terminalem w garści: „dzień dobry, teren parku narodowego, dwa bileciki normalne, tak?”. No i  po sielance, nici z rumakowania. Myto spadło na kartę płatniczą, a kawałek ujarzmionego piękna spłowiał i razem z ochotą na selfiki spłynęły raźno z nurtem, po omszałych kamieniach. Wodospad - raczej nie na pociechę - upstrzyły okoliczne kramiki kubeczkiem malowane, magnesikiem i całym tym przekleństwem turystyki współczesnej. Nawet na porządne siku nie można było liczyć, bo klozetowa babcia lokalnego schroniska goniła niezamieszkałych, a uciśniętych pęcherzem skazywała na pobliski parking i niebieską budkę toy-toy. 

I w drodze do tegoż przybytku natknąłem się na gablotę z atrakcjami Szklarskiej Poręby, a wśród nich dom malarza Wlastimila Hofmana. Olśnienie! No tak, przecież tu żył i ostatecznie umarł uczeń Jacka Malczewskiego, Jana Stanisławskiego i Leona Wyczółkowskiego, którego malarstwo symboliczne do końca życia artysty niosło w sobie młodopolskie smaczki. Jeden z tych, dla których malowanie było „służbą Bożą”, a tak chętnie zderzał na płótnie antyk ze świątkami ludowymi. Postaci z jego obrazów łączyły pospolitość z wzniosłością, hardość ducha z prostotą, trud codzienności z odpustową nieco świętością zwykłego dnia.  

Natychmiast wrzuciłem mapę na ekran, żeby zobaczyć, jak daleko znajduję się od jego domu. Niestety, zapał zgasł bardzo szybko. Okazało się, że od dłuższego czasu trwa tam remont i można obejrzeć jedynie fragment pracowni Hofmana w letnim domu noblisty Hauptmanna, gdzie aktualnie funkcjonuje oddział miejskiego muzeum. Nawigacja przeprowadziła mnie takimi uliczkami Szklarskiej Poręby, że co kilkanaście metrów dziękowałem Bozi za brak aut jadących z naprzeciwka. W końcu znalazłem się przy bramie miejskiego cmentarza, gdzie tkwił wyraźny wskaźnik: „do grobu Wlastimila Hofmana". Ale tę wizytę odłożyliśmy sobie na później. 

Pozostawiwszy samochód, ruszyliśmy dalej pieszo, by choć przez chwilę pobyć z metalową komodą przeniesioną z warsztatu mistrza, pełną pędzli różnej wielkością, rodem z połowy poprzedniego wieku. Obok drewnianego krzesła obrotowego, na którym malarz sadzał modeli, wisiały poturbowane przez los męki Chrystusa, bezlitośnie pozbawione członków, to znów skrzypki, gęśle, barani róg, maleńkie kubraczki ludowe na wieszakach, przedmioty modelowe, służące twórcy wywołującemu do statycznego bytu baśniowe zderzenia odrealnionych postaci z różnych kultur i czasów. 

W budynku było pusto. Pracownik muzeum, może z nudów, a może widząc naszą radość spotkania z obrazami Hofmana, opowiadał o dziecięcej modelce żyjącej do dziś, którą żona malarza karmiła poziomkami, żeby ta usiedziała w jednej pozycji, ale mistrz i tak zżymał się pokrzykując: „nie ruszaj mi się teraz!”. Tymczasem zdziwiona mała modelka nie miała pojęcia jak ma jeść poziomki od miłej pani i jednocześnie się nie ruszać? 
Gdy stałem przed autoportretami malarza, dotarła do uszu inna anegdota. Na zamówienie pobliskiej parafii Bożego Ciała, artysta malował obraz do ołtarza głównego: Chrystus z hostią, a w tle widok na Szrenicę. Gdy odsłonięto dzieło, okazało się, że model pozujący do portretu Zbawiciela jest powszechnie znany w okolicy, jako niewybredny degustator trunków. Pobożne parafianki szybko podniosły larum, że do pijaka, to one modlić się nie myślą. Tym samym Hofman, z braku wyjścia, musiał użyczyć swojej twarzy i dziś modlący się nabożnie zerkają w jego oblicze. 

Tyle anegdota pracownika muzeum. Nie mogłem przekonać się, na ile przetworzone zostało oblicze autora, gdyż kościół pod wezwaniem Bożego Ciała 
tego upalnego dnia dzielił się tylko chłodem. Zamknięta krata nie pozwalała turystom zwiedzić wnętrza i ucieszyć oczu rzeczonym obrazem. Wróciłem na cmentarz, by złożyć hołd malarzowi, zapalić znicz, pochylić się z wdzięcznością za wszystkie jego obrazy, z którymi dotąd się zetknąłem.  Od wspomnianego pracownika miałem tylko informację, że ten grób jest w kształcie góralskiej drewnianej kapliczki. Gdy dotarłem na miejsce zrobiło mi się jednocześnie ciepło na sercu i smutno. W rzeczonej kapliczce tkwiła kopia mojego ulubionego obrazu „Spowiedź”, a tuż pod nią bukiety plastikowych kwiatów. Połączenie sztuki z wygodnictwem kiczu, syndrom czasów. Te płatki nigdy nie opadną, potrzebują setek lat na rozkład i pomyśleć, że dzieła mistrza nadal dobrze sprzedają się w domach aukcyjnych za pięciocyfrowe sumy, gdy on sam spoczywa uhonorowany plastikiem. Piękna alegoria sztuki ... na miarę epoki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF