wtorek, 22 czerwca 2021

Czupurek i zaburzona

❖Posłuchaj w interpretacji autora❖

Kawałek cienia znalazłem pod tablicą z kartką: „zachowaj odległość półtora metra między kupującymi”. Od wybuchu pandemii nawet nie pożółkła, choć nie obeszła nikogo. Wisiała tu ironią dupochronu zarządcy, a skuteczność z pewnością nie była jej mocną stroną. Trwała na posterunku umowności, w tłumie hasającym między górami rzodkiewki, lumpenciuchów, chemii z Niemiec i drobnego badziewia ze Wschodu. Megafon dawno schrypł i zardzewiał od powtarzania komunikatu o konieczności utrzymania dystansu, tam, gdzie każdą odległość anektują siaty, torby dwukółki, rowery i skrzynki. Bo też jaką siłę rażenia ma covid w zderzeniu z botwinką, „łoscypkiem" i „łogórkiem” w sąsiedztwie zestawu do małosolnych? 

Stałem z czterema pelargoniami w garściach, nawet nie psiocząc słonku, którego latem z serca nienawidzę. Obserwowałem stojących do „naszego Seby”, jak mówi rodzinka o potężnym gościu, wymachującym na przemian kobiałkami i torebkami pod czereśnie. Kolejka, zawsze tu gigantyczna jak jego brzuch, i tym razem nie chciała drgnąć, mimo trójki uwijających się sprzedawców. Klientom, raz na tydzień spuszczanym z łańcucha Biedronki, ciągle było mało, a wszystko tu świeże, pachnące i tańsze. Seba pazerny nie jest, wiadomo, i raczej przeważy niż poskąpi. A i z groszem się nie liczy, bo to jednak bardziej demon ruchu niż kasy. 

Córka stała już dobre dziesięć minut, kreśląc w głowie czeklistę. Jako misjonarka pierwszej linii wojny z foliówkami musi rozważać, co idzie na dno toreb, a co delikatniejsze i będzie z góry. Zajęta strategią nie oglądała się za siebie, choć tam czaiło się samo zło. 

Babinka, wzrostu siedzącego psa, z całą pewnością nie wyglądała na przedstawicielkę pogodnego senioratu. Miała w sobie jakiś rodzaj czupurności i  gniewu, zaciśniętych paskiem razem ze sztruksami. Zdaje się, że dostrzegłem nawet błysk głęboko zakodowanej nienawiści do świata i bliźniego. Mimo wszystko mogłaby statystować na planie Disneya. Całkiem bez charakteryzacji i skutecznie wymacać paluszek Jasia albo Małgosi, po czym ruszyć po chrust do pieca. Wydatnie podkreślał to koniec nosa nad sponiewieraną maseczką, zsuniętą na brodę, sięgający w zniecierpliwieniu brodawki nad górną wargą. 

Wbijała rozwodnione niebieskie oczy w plecy potomstwa, które usiłowało zachować dystans wobec pary stojącej przed nią. Było to coraz trudniejsze, gdy starowinka napierała na jej plecy i już kilka razy trąciła pięścią z wysuniętą portmonetką. Dziecię zniosło cierpliwie jeszcze dwa stuknięcia, ale gdy poczuła smyranie kosmków włosów na odsłoniętym ramieniu, już wiedziałem, że będzie się działo. Odwróciła się z grzeczną prośbą, która z pewnością sporo ją kosztowała, żeby pani jej nie dotykała, bo tu należy zachować dystans. Babusi Jagusi bardzo było tego trzeba i poleciała tyrada: 

- Pani jakaś zaburzona psychicznie! Cofa tu na mnie! Kto normalny cofa się do tyłu w kolejce? Tylko nienormalni! Jeszcze mnie torbe depcze! Na zakupy staje! Po co to takie na rynek idą, jak im dotyk przeszkadza?! Do sklepu sobie idzie, tam dotykać nie będą. 

- Słyszy pani? Cały czas mówią z głośnika o dystansie. Gdyby zachowała pani minimalny, nie dotknęłabym siatek, a pani nie musiałaby mnie popychać co chwila. Od tego kolejka naprawdę nie przyspieszy. 

- Jeszcze mnie pouczać będzie, chamska taka! I zaburzona, bo się kręci, z babom jakomś jeszcze gada! - To o żonie, która podeszła raczej z pytaniem o zakupy niż z ratunkiem. Wszak nie miała pojęcia w czym uczestniczy. 

- Jest pani pewna, że to ja jestem chamska? Poinformowałam tylko, że nie chcę, żeby mnie pani dotykała, tak trudno to zrozumieć? Chodzi o odstęp, niczego więcej od pani nie oczekuję. 

- Jak pani będzie w moim wieku… 

Patrzyłem już na gościa stojącego za nimi. Przez moment miał chyba ochotę na interwencję, ale po chwili mina mu osiadła. Pojawiło się zmęczenie z domieszką zażenowania i ten rodzaj ciekawości widza, przyglądającego się osie i musze, zamkniętym pod szklanką, odwróconą do góry dnem, gdy finał jest przewidywalny i to już kwestia sekund. Z wybawieniem wkroczył Seba licząc podane szparagi, po chwili sypał truskawki i czereśnie, z okrzykiem: „co jeszcze dla pani?”. 

Czekałem na to niezbędne pytanie. Czemu nie reagowałem? Nie przybyłem z odsieczą? Pojawiło się dopiero w aucie: 

- Widziałeś dyskusję? Czemu nic nie powiedziałeś? 

- Co miałem powiedzieć? Zdobywasz doświadczenie, nie wolno ci przeszkadzać, to byłoby niepedagogiczne. Doskonale sobie poradziłaś i równie dobrze przekonałaś się, że to nie ma sensu. 

- Jak nie ma, właśnie ma! Nie mogłam pozwolić kobiecie włazić na plecy i trzeba  było zwrócić uwagę, skoro ludzie nie przestrzegają zasad, o których się trąbi. 

- Przecież i tak wlazła ci na plecy i jeszcze kosmykiem posmyrała. Tylko inwektyw się nasłuchałaś, warto było? 

- Warto, niech nie myśli, że jej wszystko wolno. 

- Jeśli w ogóle o czymś myśli. Nie masz wrażenia, że gdyby tak było, nie potrzebowałaby zwracania uwagi? To jest odwieczny dylemat: wyjaśniać ludziom zasady współżycia społecznego? Próbować? Czy widząc zachowania tęskniące do miłości i rozumu, już na starcie uznać własną przegraną i iść swoją drogą?

- Przecież nie wszyscy robią to świadomie. Nie zawsze postępują z premedytacją. Czasem są zakręceni tak, że nie widzą, co robią. Albo sfrustrowani, bo mają gorszy dzień. Wtedy trzeba pokazać, że można inaczej.

- Tak, wówczas z rozkoszą wyładują na tobie każdy powód swojej złości albo bezsilności i po misji. - Naciągałem strunę prowokacji. 

- To lepiej pozwalać na wszystko i paradować w różowych okularach? 

- Może raczej rozważyć, z czym lepiej się poczujesz? 

- Sama nie wiem, coraz mniej ludzi zwraca uwagę na tych obok, a jeśli już, to żeby się wyżyć. Myślę, że to różnica pokoleń, to się kiedyś zmieni, młodsi są bardziej otwarci. 

- Jasne. I robią zakupy przez internet, spożywcze też. Nie opuszczają wieży, nie targają siat po schodach i nie kąsają się ze staruszkami, Januszami i Karyną. Zaprawdę do nich należy królestwo przyziemne. Póki co postępujesz w zgodzie ze sobą, nie zapiekasz złości i tego się trzymajmy. „Jak pani będzie w moim wieku”, może będzie pani mniej zgorzkniała? Jest szansa.

niedziela, 6 czerwca 2021

Między Mietkiem, wójtem i plebanem

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

 - Koszula niby czarna, ale prążek biały. Zamaskowałeś się, pleban? Marynarka, dżinsy? A sutanna?

- Nie ten czas, Mieciu. Na cmentarzu było jej miejsce, no i anielski orszak już twą duszę przyjął. A tu, pomyślałem, zwyczajnie, ludzie głodni i kotleta im trzeba, a nie sukienki. 

- Smakowało? Schabowy był pod kapustę? 

- Serniczek poszedł i tylko żal, że kawa podła. Nie chciałem przychodzić, sam wiesz , ale byłem ci to winny. 

- Mogłeś choć koloratkę włożyć, ja nie wstydzę się naszej znajomości.

- Od niej tylko ludzie sztywnieją. Udają lepszych, przynajmniej do pierwszego kieliszka. Pilnują słów, a tak użyją dwa razy tyle, bo z przerywnikiem i to powszechnie uznanym za wulgarny. Odruch Pawłowa, Mieciu. Widzą czarnego i podskakuje wskaźnik pogardy. Wiesz, jak jest: darmozjad, zaraz potem pedofil albo pazerota w kiecce. Taki PR, dzięki medialnym przewielebnym i Smarzowskiemu, nic nie zrobisz. A takim niemedialnym, jak ja, zostaje zająć się posługą. W sutannie czy bez, katabas ma gryźć w oczy owieczki, choć im samym coraz bliżej akurat do wilczej skórki. Nie żebym cierpiał, mam nawet jakąś masochistyczną przyjemność z ich pogaństwa.  Całkiem jakbym zasmakował we włosienicy. Patrz jak odświętnie odziani w szatki tradycji i zdrowaśki.

- Oj, pleban, nie ściemniaj. Już wiem, byłem tam przez chwilę - pokazał palcem w górę - ty cieszysz się na ten rozpad świata, bo czujesz, żeś życia nie przegrał. I żeś baby nie wziął, pleban…  

- … tego do końca dni będę ci zazdrościł - Mietek powiedział to dwa tygodnie temu, teraz zamilkł, jakby nie wypadało kończyć. Usłyszałem tylko łomot ciężkiej klamki z drzwi sąsiedniej sali, mocno zabębniła o posadzkę.


- Muszą mieć pewność, że nie opuszczam własnej stypy. - Uśmiechnął się szelmowsko jak uczniak, który sypnął pinezki na krzesło pani od polskiego i ta zdrowo klapnęła. Był tu inaczej? A naprawdę? Szedł gdzieś tam, po zielonych pastwiskach? Bardzo chciałem to widzieć. On sam może jeszcze nie do końca uwierzył, że w takim pośpiechu uwolnił się od ujadania Heli. Wszystkich zaskoczył, za długo odmawiał pomocy, aż covid wyżarł mu płuca do cna. Nie było takiego respiratora, który zmieniłby kierunek. 

- Teraz już nie zazdrościsz, co? – Odezwałem się dla pewności, że jest obok. - Nie myśl sobie, że było łatwo. Mieciu, teraz mogę ci powiedzieć: wiłem się nocami nieraz ze sterczącą brodawą, oczy pierdziały na widok odsłoniętych kobiecych ud w sklepie, na przystanku. I co mogłem? Padałem na klęcznik, tak! W środku nocy! A Pan dawał siłę swojemu ludowi. Minąłem półwiecze i ostatecznie przestał doskwierać ten magiczny brak kobiety. Przyszło zwycięstwo ducha nad ciałem, czy warto było? Wcale nie jest mi lżej od tego.

- Nawet koloratki nie wpiąłeś? Powiedz, pleban, tyś choć raz naprawdę uwierzył, że coś zmienisz na świecie? Popatrz na tych tam, że takim dasz wiarę w zmartwychwstanie?

- Gdybym nie wierzył, nie byłoby cię tu teraz, sam widzisz.

Lubił te same pytania, a im częściej powtarzałem odpowiedzi, tym większe budziły wątpliwości. Teraz, w milczeniu, oglądaliśmy dziesiątki baloników przez ogromne przeszklone drzwi. Część z nich walała się po podłodze, kilkadziesiąt domagało się uwolnienia ponad żyrandolami, krzyczącymi blaskiem plastikowego kryształu. O przeznaczeniu sali informowała gipsowa płaskorzeźba z młodą parą. Choć kamienne miny obojga wskazywały raczej na trzysta procent normy w wydaniu żniwiarki i tyleż mocy nieugiętego kowala. Kwitnący socrealizm miał się tu dobrze, nawet w wydaniu gotowych na trud budowania ojczyzny nieustannie powstającej z kolan. Szukając adresu wyczytałem na stronie lokalu coś o wystroju z ducha Ludwika XVI. Tymczasem kolumny raziły bielą i zwieńczeniem doryckim, dopełniając fantazję projektanta. Zebrani kupiliby każdy styl za sztukę mięsa z sałatką ze śledzia, podlewane wódką, w rytmie disco polo, bez najmniejszej pretensji do eklektyzmu. Zenek Martyniuk, zapuszczony przez didżeja właśnie przecinał gwar rozmów, jakbyśmy byli w środku wesela, choć ledwie minęła piętnasta. 

- Poprawiny w sobotę? - Zmieniłem temat zerkając w stronę Mietka.

- To akurat pierwsza komunia jest, podobno święta, tylko nie z naszej parafii. Inaczej miałbyś rozeznanie, pleban. Ci są od Matki Bożej Pocieszenia. 

- Nawet wyglądają na pocieszonych. Coś jednak pomerdałeś, Mieciu, tam pierwsza komunia była dwa tygodnie temu.

- Zgadza się. Dziś balety, a że godne wesela? Wnuk wójta gwiazdą przedstawienia.

- Widzę, że nawet Jezusa już im nie trzeba. Tu szybciej wody zabraknie jak wina. A ciebie nie zapraszali? Zdaje się, to nie twoja impreza.

- Na swojej też bywam. - Znowu głośno spadła klamka w sali obok, a Mietek uśmiechnął się szczeniacko. - A tu ciekawiej, weselej, nawet, tańczą. Słyszysz? Majteczki w kropeczki przygrywają, a rodzice komunisty mieszają drinki za barem. Kolorowe, z parasolką i bez… pomyśleć, że na moim przyjęciu stary wódkę do butelek po oranżadzie lał. Pod stołem polewał, bo nie wypadało mieszać Jezuska z Wyborową. I to po osiemnastej, jak już minęło majowe z naszym udziałem. Respekt był. Teraz można lać Soplicę z Krupnikiem, whisky zagryźć tortem i popijać barszczem, bo hostia strawiona dwie niedziele temu, a w jej miejsce jest pięć dań na gorąco i „Miłość w Zakopanem”. Tu łatwiej się umiera, pleban, tu niczego nie żal! Ludzkość wraca do remizy, tyle że z ajfonem. A może z niej nie wyszła? Tylko zabawek więcej dowieźli.

Silniej rozległ się ostry brzdęk spadającej mosiężnej klamki. Stypa po Mietku miała się dobrze. Spojrzałem nerwowo, ale przypomniał, że powinien regularnie dawać znać o obecności, co bez większej fatygi wychodzi akurat tu, gdzie ciśnienie  samo jakoś tak skacze. 

Teraz na dłużej otworzyły się drzwi i oswobodziły ryk z głośników: prawa, lewa, ręka w górę, buzi buzi szybko daj, albo jakoś tak, bo nie wyłapałem. Uwagę przykuł toczący się facet z obfitym brzuchem. Cały w bieli garnituru i muchy pod podwójnym podbródkiem, kontrastującej z przaśną czerwoną gębą mazowieckich łąk. W prawej trzymał butelkę czystej, w lewej dwa kieliszki, po czym bezpardonowo klapnął na ławce obok i zerkał na mnie z ukosa. Zostało czekać na „buzi, buzi daj”, ale zamykane drzwi komunijnej potupajki uwolniły nas od sugestywnej piosenki. 

- Tak pomyślałem, pan, sam tu siedzi, z tej ochrony, ja rozumiem, a to normalna zabawa jest. Komunia wnuka – podniósł kieliszki w stronę małego, przyczajonego z kopertami w rogu sali. - Tu nie będzie żadnej rozróby, to poważne święto jest. Napijemy się po jednym, za zdrowie wnuka i na Boże błogosławieństwo. Na sucho ciężko obowiązki znieść, ja to rozumiem. Proszę, na zdrowie! 

- Tu są kamery proszę pana, na korytarzu, stracę pracę i środki do życia.  

Pozostałem w narzuconym zawodzie po blisko trzydziestu latach kapłaństwa, co było robić? 

- Pij pan śmiało! Właściciel pana nie ruszy, on dobrze wie, kto ja jestem. Opcja nie do ruszenia, jestem! Nie ma z kim przegrać, panie! 

Może zapomniał, że walnął swojego szota, a może mało było, bo przeznaczonego dla mnie też przełknął bez najmniejszej zmarszczki. 

- Zobacz pan, jaki poważny, pąsowieje tylko w przy nowej gotówce. Skubaniec! Wnuś mi się udał, moja krew, nie zginie! Teraz, panie, takie dają prezenty na te komunie, że ja sam drugi raz bym poszedł! A co?! Tylko ze spowiedzią jest kłopot, bo ze trzydzieści lat nie byłem. Niby po co? Nikogo nie zabiłem i nie pożądałem żony bliźniego swego… nadaremno! He he he! 

Klepnął mnie w kolano i wstał otworzyć drzwi gromadzie wybiegających dzieci. Doleciały słowa kolejnego przeboju: nawet gdy cię oleję, ty dalej masz nadzieję, a małe dziewczynki w biegu wykopały w moją stronę dwie krówki, w białych papierkach. Przeczytałem napis: „Pierwsza komunia święta Maksia”. Poszukałem wzrokiem chłopca w albie, właśnie oglądał konsolę, gdy kelnerka z wielkim nożem w garści próbowała nawiązać z nim kontakt. Tort już czekał, ale mały nie dał się odciągnąć. Dziewczyna rozpaczliwie próbowała ściągnąć wzrokiem jego matkę, ta nie mogła opuścić barku, skąd Mietek uśmiechał się do mnie z wyciągniętą w górę szklaneczką, ozdobną w czarną parasolkę. Kiwnąłem mu, gdy łomot spadającej klamki wybrzmiał ostatni raz tego dnia.  

Print Friendly and PDF