czwartek, 9 sierpnia 2018

Jarmarcznie

straganWybraliśmy się na Jarmark Dominikański. Taki nasz rytuał: raz w roku przejść pośród tłumów i powdychać mieszaniny jarmarcznych zapachów. Poczuć miks drewna, farb malarskich, ciast, skóry z wyrobów kaletniczych, piwa i bigosu, orzechów w cynamonie, curry, solonych ogórków i innych aromatów zawieszanych, fruwających, pełzających, rzucających się do nosa. Trzeba pogapić się na kiczowate obrazki trójwymiarowe, kolorowe kapelusze, lniane torby z napisem: Boże spraw, bym kupiła tylko to, po co przyszłam, no i przebić się przez wąskie przejścia między stoiskami, straganami, budami, zatracić rytm w korkach tworzonych przez coraz większą liczbę wózków. Wypada też kupić coś bez znaczenia i większego sensu, to ważne. Zwłaszcza, gdy tak niewiele powodów do małych radości i zwykłych przyjemności. 

Właśnie, to także kolejny rok poszukiwań Jezuska frasobliwego. Co roku liczę, że znajdę taką figurkę i nic. Proste pragnienia są najtrudniejsze w realizacji, takie czasy. Z tego też powodu jarmarczny spacer zaczęliśmy od staroci. Ale choć jest tego zatrzęsienie, Jezuska siedzącego, z twarzą opartą o dłoń, smutno wydobytego z jakiegokolwiek materiału, nie uświadczysz. Są krzyże, jakby z ołtarza podprowadzone, rzeźby stojące, jak z przydrożnej kapliczki rąbnięte, są kiczory z odpustu barwy wszelakiej, a frasobliwego brak! Jak kraj szeroki jest się czym i o co zafrasować i nikogo to nie obchodzi. Na stołach zatrzęsienie Piłsudskich, Napoleonów, Żydów, Murzynków, stada porcelanowej i porcelitowej tandety, plastikowe kolekcje i szklane dziwolągi, a Jezuska brak. Żona, zrezygnowana i nieco zmęczona, odrzekła w końcu: … i taki to katolicki kraj, buddę kupisz w każdej pozycji i w każdym materiale, a Jezuska tylko na krzyżu, a i to kradzionego z zakrystii. Ty znajdź rzeźbiarza, ustal projekt i zbijemy kokosy za rok. Ludzie sięgną po Jezuska zafrasowanego jak po bułeczki. Jest w końcu coś, czego tu nie ma i to od lat. Nie wiem tylko, czy rzeźbiarza do tego trzeba, może wystarczy sprawna dłoń, glina i piec do wypalania, ale pokusa warta grzechu jest. Czy wypada kupczyć Jezuskiem? Skoro czarni się nie wzdrygają…

oranzada
Hitem tegorocznego jarmarku jest podobno sok z trzciny cukrowej, ale nie dla mnie. W ciasno zastawionych uliczkach i na zagruzowanych chodnikach zauważyłem oranżadę PRL-kę za 3 zł, sprzedawaną ze styropianowych pojemników, wypełnionych lodem i butelkami. Naprawdę jak w dawnych czasach, w pojemności 0.33l, kapslowana, w dwóch przynajmniej kolorach: czerwona i żółta. Całe dzieciństwo upłynęło mi pod znakiem takiej. Wszystkie społemowskie obiady u mamy w barze Warmianka, gdzie dekady przepracowała, wszelkie imieniny, roczne święta, pierwsze komunie, a jednak teraz zabrakło mi odwagi na zakup. Po latach nie ryzykowałem rozczarowania smakiem. Zresztą, pewnie każda rozlewnia miała swoją recepturę. Pomorska, nawet przed czterdziestu laty, mogła smakować zupełnie inaczej niż warmińska. 

obwarzanki
Znaleźliśmy też inne smaki dzieciństwa. Obwarzanki na sznurku z papieru. Nie przypominam sobie, bym w dzieciństwie choć raz nie naciągnął babci Zosi na wianek obwarzanków, suchych, łamanych z trzaskiem, ale pysznych. Każda wizyta na lidzbarskim rynku kończyła się dotykiem ich błyszczącej skórki na podniebieniu. Teraźniejsze, choć wybór znaczny: miodowe, karmelowe, waniliowe, to zupełnie coś innego. Przede wszystkim grubsze i pulchne, nie tak wysuszone, nie mają wewnątrz równych otworów. Lepione niedbale, choć niezłe w smaku, na pewno są za drogie.

Ponieważ nie znaleźliśmy figurki Jezuska, próbowałem rekompensować brak wybierając skórzaną bransoletkę, do której też jakiś czas się przymierzam. Od dziecka lubiłem zawieszki i biżuterię męską, delikatną. Nosiłem hipisowskie koraliki na przegubie jako wczesny nastolatek, ale też pacyfki, skórzane krzyże czy kieł na rzemyku ze strzelnicy wesołego miasteczka. Bywała i metalowa bransoletka z grupą krwi, oczywiście nie moją, tylko taką, którą dało się kupić w odpowiednim rozmiarze. Od kilku lat chodzi za mną skórzana bransoletka z zapinką. Tu i teraz dopadło mnie spełnienie. Sympatyczna pani przycięła wybrany pasek cielęcej skóry pod moją rękę, oprawiła w zapinkę ze stali chirurgicznej (rzekomo), po czym skasowała równowartość kilku piw w pobliskim pubie, zanim mój zachwyt opuścił rozumek. Nie wiem, czy będę miał odwagę to nosić, ale póki co próbowałem dojść, dlaczego tyle bulę za własną lekkomyślność i jeszcze tak trudno odczekać pięć minut aż klej połączy skórę z metalem. 

anioł
Magia zachcianek i jedna spełniona, ale zaraz przyszła kolejna. Żona przypomniała, że mieliśmy kupić tego anioła na półkę. O tak, pamiętam, wiele lat temu, w małym sklepiku starej Oliwy, były takie oryginalne durnostojki. Wówczas przeraziła mnie cena wyluzowanego gościa w codziennym ubraniu, z nieproporcjonalnie małymi skrzydełkami. W maju zobaczyłem takie rzeźby w Gdańsku, na Węglarskiej. Tutaj skrzydlaci staruszkowie nie byli dużo tańsi, ale jednak. Zażyczyłem anioła na urodziny, więc przyszedł najwyższy czas. Trudno było zdecydować się na konkretnego, bo niby anioły podobne w przyziemności swojej, a jednak każdy nieco inaczej ubrany. Ten w sweterku, inny w marynarce na golfik, ten w spodniach zielonych, tamten w niebieskich. Jeden w butach i maciejówce, inny w kaszkiecie na bosaka. Ten z ptakiem na ramieniu, kolejny z książką na kolanie. Wybrałem anioła stróża mojego pisania, niewybrednego jak ono, zwłaszcza, że na twarzy miał zacięcie ironiczne. 
Zakupiłem także ze względu na twarz, zmęczoną balansowaniem wśród niemożności życia, która mimo trudu egzystencji zachowała nieco dystansu i pogody ducha. Dlatego nazwałem go: Luzik Stanisław. Był już jeden serialowy Stanisław Anioł, wiem, ale bez przesady. Z peerelowskim tępakiem Staś nie ma nic wspólnego. No może poza metryką urodzenia, sądząc po facjacie. Luzik Stanisław zasiądzie nad biurkiem, na krawędzi półki z książkami. Ilekroć zrodzi się tęsknota do poważnego traktowania własnego pisania i zapragnę przerabiać ludzi w anioły, spojrzę na Luzika Stanisława, a pokusa ustąpi. Czy jednak wypada, żeby anioł literatury samotnie egzystował pośród setek okładek i tytułów? Bez wsparcia? Może jeszcze tam wrócę. W sierpniu mam imieniny, potem jest gwiazdka… tylko czemu najbardziej irracjonalne zachcianki muszę podsuwać rodzinie osobiście? No cóż, nie przyzwyczaiłem ich do małych potrzeb szaleństwa, mea culpa.

Żeby nie było, żoncia też wybrała sobie bransoletkę, na pocieszenie, damską jednak i prawie odpustową, z szarych agatów. I myślę, że znacznie dłużej nie mogła zdecydować się niż ja na swoją. Trafiła w końcu na bardzo zgrabną, przynoszącą uśmiech na kobiece usteczka, bezcenny. Bo kto to słyszał, żeby tak dobrego dzieciaka z jarmarku wyprawić z niczym? Teraz dopiero mogliśmy pomyśleć o żołądku, bo pora była już późna. A że niedaleko mieści się Jadalnia Pod Zielonym Smokiem, pysznie tam dają, bez zadęcia, snobizmu i zdzierstwa, domowo i swojsko… smacznego życzę wszystkim Gdańsk odwiedzającym w tym szczególnym, choć coraz mniej magicznym, czasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF