czwartek, 12 lipca 2018

Artysta i mury

pekajacy murTrafiłem niedawno na wypowiedź Tadeusza Kantora z 1990r.: upadł mur i teraz muszę sobie wybudować nowy, bo bez tego nie potrafię tworzyć. Abstrahując od dokonań wielkiego twórcy i filozofii jego sztuki, odnoszę wrażenie, że od tamtego wyznania przeróżne mury wyrosły szybciej niż drzewa, a niejeden artysta zmuszony jest tłuc w nie głową i to znacznie częściej niż zajmować się budowaniem własnych. Co może twórca, gdy rzeczywistość jawi się jako wielość ścian, wśród których trzeba lawirować, najlepiej kreatywnie? Gdy za przekroczonymi, wznoszą się kolejne mury, rzucające cień na odrębne galaktyki kulturowe, mentalne, estetyczne, moralne, płciowe, ideologiczne. Czy jakikolwiek artysta powinien jeszcze wznosić własne, czy skupić się na przebijaniu istniejących? A może stanąć murem, żeby ocalić siebie, nie ulec presji łatwej sprzedaży za cenę zainteresowania własnym dziełem?

  Coraz częściej szamocze się pośród ścian bez okien i drzwi, gdzie echo odbija jedynie jego głos. Jeśli uda mu się w jakiś cudowny sposób wydostać, na zewnątrz zastaje rzeczywistość, w której większości wydaje się, że ma coś wartościowego do opowiedzenia. Spotyka ludzi, których żywiołem staje się raz depresja, to znów lenistwo, wygoda konsumpcji lub prosty hedonizm na gruzach po niedawnym humanizmie, a wszystko do objawienia światu ćwierkaniem.

  Pośród kierunków, zjawisk, zdarzeń i metod zdaje się rosną dziś najwyżej mury przeciętniactwa, banału, chwilowości uniesień, które raczej nie zachęcają artysty do zaglądania na drugą stronę. I niewątpliwe blokuje to jego rozmach, czyni ostrożnym w każdej dziedzinie sztuki. Ma coraz mniej sprzymierzeńców, więc gdy wokół więcej cegiełek wznoszonych przeciw oryginalnej scenie, autorskiemu kinu, ambitnej literaturze, nieszablonowemu malarstwu, interesuje się jedynie samym sobą, żeby nie zwariować albo właśnie dlatego, że nie pozostało nic innego niż wariować.

  Po blisko trzydziestu latach od upadku tamtego dziejowego i betonowego, rodacy przerzucają się przekleństwami i kamieniami przez jeszcze wyższy mur wzajemnej niechęci, jakby z tęsknoty do plemienności, wpisanej w stereotypy przynależności. Lecą kamienie frazesów pomiędzy wizją lewaka broniącego gender i homoseksualistów, a katola, zacietrzewionego i okopanego w kościele przerażenia cywilizacją, wystawionego na obrzeża transformacji i przegranego - w swoim mniemaniu - w biegu ku lepszemu jutru. 

  To już nawet nie boli, już się przyzwyczaiłem. Bardziej doskwiera myśl, że nie ma gdzie przed tym uciec. Wojenka polsko-polska i brak świadomego obywatelstwa ciągnie w okopy media, ale nie tylko telewizję na usługach politycznych lub komercyjnych, również prasę. Dziś artysta, jeśli jeszcze chce szukać kontaktu z tak zwanym zwykłym człowiekiem, nie dysponuje nawet gazetą, która utrzyma go w przekonaniu, że warto komunikować się ze społecznością. I nie o nośnik tu idzie, elektroniczny czy papierowy, a udostępnianą treść. Najlepiej widać to na przykładzie „Gazety Wyborczej”. Nie na darmo nazwano ją salonem, bo ciągnęła czytelników w górę ilością esejów, szkiców, recenzji filmów, książek, spektakli. Dziś jej „Magazyn Świąteczny” to arena doraźnej konfrontacji politycznej. Dawniej był dodatkiem, na który się czekało. Jeden numer zapewniał strawę dla myślących i ciekawych na kilka dni. Dziś to tylko marna próba utrzymania grupki czytelników politykierów, z niesmacznie propagandowym atakiem na partię rządzącą. Wciąga każdego przedstawiciela świata kultury, nauki, który zgodzi się na wywiad w wypowiedzi o LGBT, pedofilii w Kościele, gender i feminizmie, patriarchacie, i choćby nie wiem jak wił się i unikał redakcyjnej sztampy, w końcu musi ulec.

smutek artysty
Do jakiego tygodnika może sięgnąć dziś artysta szukający inspiracji? Gdzie uda się człowiek ciekawy treści przekraczającej ideologie i doraźne zmagania wokół polityki i sensacji, żeby znaleźć pełną recenzję wystawy, spektaklu, filmu i książki wolną od podziału na „onych i naszych”? Jedynie „Tygodnik Powszechny” trzyma jeszcze linię, bo doświadczony dziesięcioleciami przeróżnych presji i sankcji, od stalinizmu po nacisk praw rynku i sprzedaży. Nie ulega trendom ery konsumpcji, a nawet ma się coraz lepiej, co też świadczy o głodzie rzetelnej publicystyki społecznej i kulturalnej.

  Gdzie jest łatwo dostępna siła autorytetów broniących kultury i sztuki, wskazujących relatywizm otaczających prawd naszego czasu, szukających na własne ryzyko i odpowiedzialność ponad murami podziału? Gdzie głos wolny od wskaźników rentowności, chwilowej korzyści przeciągnięcia na swoją stronę, bez wodzenia intelektu na pokuszenie ideologii czerwonej, czarnej, przez żółtą, zieloną po sraczkowatą? 
  
    W dramacie Nigdy tu nie powrócę Kantora padają słowa: „Artysta musi być zawsze na dnie, bo tylko z dna można krzyczeć, żeby być słyszalnym. Tam na tym dnie może wspólnie się zrozumiemy". Tylko kogo jeszcze obchodzi dno artysty? Z kim miałby się porozumieć, gdy coraz więcej nadawców, którzy nie potrafią nawet wstydzić się za jakość własnego komunikatu (patrz komentarze w sieci i poziom polemiki wszelkiej internetowej). Dziś, nawet jeśli artysta w poczuciu misji spoczywa na dnie i je penetruje, nawet jeśli z dna krzyczy, nie może przebić się przez muł nagromadzonej indolencji, ignorancji i narcyzmu zacierającego w internecie granicę między twórcą i odbiorcą. Nie dotrze do społeczeństwa dryfującego w mętnym nurcie lenistwa i wygody. Nie przebije pęcherza bezmyślności, która przyrówna autorskie kino islandzkie do interwencyjnego programu Elżbiety Jaworowicz (sam słyszałem to ostatnio w kinie). Taki wszystkożerca, każdego dnia od świtu po zmierzch, czynem i przykładem głosi tezę: „dno, to wybór artysty, jego problem i strata życia. Ma swojego pierdolca, niech więc uprawia go choćby w mule i nic nam do tego! Nie potrzebujemy jego wysiłku, bo zmuszając do myślenia dołuje, a my pragniemy "Familiady", "Sprawy dla reportera", piłkarzy i wciągających seriali z pięcioma sezonami w zapowiedzi”. 

    Naród, nawet jeśli popada w chwilowy snobizm obcowania z dziełem, zamiast wysiłku umysłowego ma portal społecznościowy, gdzie wstawi komentarz z ducha: „fajne wino było na tym spędzie do kilku obrazów i niezłe tartinki” albo wspomni o pisarzu: „widzieliście reklamę z Twardochem?”. Czasem wlepi zdjęcia ze spotkań autorskich, na których pręży się równie dumny, co nieznany literat, gdy na sali pozostaje siedem do dziesięciu osób z najbliższej rodziny, krewnych i znajomych, którzy w dupie mają treść utworu, ale „przecież nasz Zenek książkę napisał, to pójdziem Józek, bo Baśka kazała”. Taki widz, gdy trafi do teatru, pozwie co najwyżej reżysera lub scenarzystę, a z galerii zaciągnie plastyka przed sąd, bo obraził uczucia religijne i skończy się przygoda z zamulonym artystą.

    Dziś głos twórcy grzęźnie także za murem niszowych czasopism kulturalnych, których dorobek i tradycję rząd dobrej zmiany ostatecznie załatwia pozbawiając wszelkich dotacji. Wykształciuch, artysta, krytyk, humanista zagraża samodzielnością myślenia i ta ekipa to wie, więc kulturę - inną niż jarmarczna - ma w największej pogardzie. Suweren sam sobie będzie artystą jak ma zachciankę, do tego nie potrzebuje sceny, galerii, wydawcy. Szczególnie w czasie, gdy narzędzia nagrywania, publikowania, filmowania, mówienia są tanie i równie dostępne jak portal społecznościowy.

    Co w tej sytuacji pozostaje człowiekowi twórczemu, stawiającemu pytania o prawdę i sens? Jeśli wierzyć Kantorowi, każdy prawdziwy artysta jest przeciwko wszystkiemu, niech więc karmi się dziś nadzieją, że Polactwo nażre się w końcu bylejakością i zapragnie czegoś więcej niż frytki, Egipt i smartfonik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF